wtorek, 11 lutego 2014

Warszawa Chopin -> Chhatrapati Shivaji Mumbai


Okęcie przywitało nas topniejącym śniegiem, niemo potwierdzając, iż termin wyjazdu wybraliśmy idealnie, dając przy tym nadzieję, że cała tegoroczna zimowość zamknie się w najbliższych trzech tygodniach.
Pierwszego patrona wyjazdu spotkaliśmy w hali odlotów - jegomość w wieku średnim, postury nader słusznej, malowniczo zalegał w pozycji "między krzesłem a podłogą", przy czym ostatecznie chyba wybrał podłogę, chyba na swoje szczęście, bo to sprowokowało lotniskowe służby medyczne do reakcji i wraz z obudzeniem, jego szanse na poprawny boarding znacznie wzrosły.



Turkish Airlines ma naprawdę imponującą siatkę połączeń, przez Istambuł da się dolecieć do kilkuset miast, trasę z Warszawy, a przynajmniej ten konkretny rejs, obsługuje Airbusem 321, bez indywidualnego systemu rozrywki. Toteż pisanie wydało się bardzo sensownym zajęciem.
Samolot był za to wyposażony w kucharza, tudzież jeden ze stewardów założył na czas powitania czapkę kuchmistrza. Tak czy owak, podany na dość krótkiej przecież trasie posiłek zaliczyliśmy do ścisłej światowej czołówki - przystawka z łososiem w sałatce ziemniaczanej, danie główne z kurczakiem z warzywami lub wołowina pod postacią Ratatouille oraz bardzo fajny sernik, bardziej słony niż słodki.
Odczuwalna w uszach zmiana ciśnienia w uszach, widok metropolii za oknem, miękkie lądowanie i już przemierzamy korytarze lotniska, lotniska naprawdę dużego, miejscami wyglądającego bardziej jak centrum handlowe, niż port lotniczy.
Tu mała dygresja, w Polsce nader często, w kontekście Turków słyszy się określenia "kebaby", "ciapaty" i pewnie jeszcze kilka, dużo bardziej pogardliwych. Tymczasem, ci "Ciapaci" mają linię lotniczą z setkami destynacji, która zdobyła tytuł najlepszego przewoźnika i w ramach biletu nawet na krótkodystansowych trasach karmi znakomicie, podczas gdy nasz narodowy przewoźnik łaskawie obdarowuje pasażera wodą i wafelkiem.
Dalsza, zasadnicza część trasy, z Isambułu do Bombaju, to już konkretny samolot, Boeing 777, z układem 3 razy po 3 siedzenia w rzędzie i klasą biznes z prawdziwego zdarzenia. Tę ostatnią oglądaliśmy oczywiście tylko przechodząc, w poszukiwaniu własnych miejsc, przydzielonych prawdopodobnie z końcówki zasobów, bo oddalonych o kilka rzędów.
Pokładowy system rozrywki - bardzo zacny, ze sporą bazą filmów, grami, muzyką, podglądem pozycji na mapie, a nawet możliwością wykonywania połączeń telefonicznych czy wysyłania maili / smsów, te ostatnie oczywiście płatne.
Interesująco przemyślany jest interfejs powyższego, pomijając lekkie zamulanie całości, sterowanie przy pomocy ekranu dotykowego, nieco toporne, jest dublowane przez fizyczny kontroler, dwustronne skrzyżowanie pilota z konsolowym padem.
Z filmów można było wybrać całkiem nowe pozycje, które jeszcze niedawno gościły w kinach - ostatni Star Trek, Pacific Rim, World War Z, The Place Beyond The Pines oraz Internship, dwa ostatnie obejrzane, choć The Place... dość wybiórczo, jako że dopiero po jakimś czasie odkryłem, że da się wybrać w systemie wersję filmu inną niż turecka z angielskimi napisami, tip: klikamy przycisk "soundtrack".
Jedzenie znów znakomite, a zegar "time left to Mumbai" dość szybko przeskakuje z 5:30 do kilkudziesięciu minut, zostawiając perspektywę już tylko jednego, ostatniego przelotu, Mumbai - Trivandurum.
Tu ważna uwaga - jeśli z Bombaju chcecie kontynuować podróż samolotem do jednego z wielu portów indyjskich, to w żadnym razie nie warto (po wszystkich skanach, macankach, security, itp.) opuszczać lotniska i zamiast w lewo, jak pokazuje napis "Exit", pójść dalej prosto i skorzystać z darmowego busa, przewożącego na terminal lotów lokalnych - kierujemy się za strzałkami "Domestic transfer".
Jeszcze w kontekście kontrol celnych i bezpieczeństwa - od kolejnych X-Rayów nasze plecaki nabrały przyjemnego, fluorescencyjnego blasku. Dobrze, że używamy cyfrówek, a nie hipsterskich analogów, bo obawiam się, że mimo standardów, klisze mogłyby nie wytrzymać.
No i w temacie ciekawostka, skanujący widząc w plecaku lustrzankę i szkła już gotował się do clenia sprzętu i wyjaśnienia, że człowiek ma takie specyficzne hobby nie pomagały, dopiero informacja, że już byłem w Indiach ze szklarnią i nie był to problem oraz to, że sprzęt jest na dwie osoby pomogły, aczkolwiek ewidentnie pan liczył na tradycyjne "włapę".
Terminal lokalny, choć nieduży jak na indyjskie warunki, oferuje sporo miejsc z jedzeniem, kawą i dobrami luksusowymi. Są też bankomaty, choć przewalutowują po mocno zawyżonym kursie. Są też publicznie dostępne gniazdka i ładowarki do telefonów. Czego zdecydowanie brakuje, zarówno na międzynarodowym, jak i krajowym terminalu, to choćby jeden punkt sprzedaży kart prepaidowych. Wynika to chyba wyłącznie z wszechobecnej biurokracji, prawdopodobnie tej samej, która dla uzyskania dostępu do lotniskowej sieci wi-fi domaga się w formularzu nakarmienia numerem telefonu, buta, listą znajomych i cholera wie, czym jeszcze.



Co ciekawe, security na krajowym jest chyba najbardziej restrykcyjna w całej dotychczasowej podróży, w kuwetce ląduje nie tylko elektronika, ale i wszystkie szkła i co tam kto ma, nie wiem, czy rozruszniki serca też każą wrzucać do skanowania, ale nie można tego wykluczyć. Trochę dziwnie się człowiek czuje, gdy cały majątek leży sobie na widoku w trzech różnych pudełkach i nigdy nie wiadomo, czy ktoś się zaraz jedną z nich nie zaopiekuje. W końcu upragniona plakietka with pieczątka zostają przymocowane do plecaka i można ruszać na podbój Kerali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz