czwartek, 28 lutego 2013

Curry, curry everywhere:)

Od półgodziny myślę, jakby tu wykrzykniki i omnomnomy przełożyć na słowa i normalne zdania...:)
Może swoje wrażenia kulinarne zacznę od dań z curry - które jest podstawowym smakiem na Sri Lance, z resztą najbardziej rozpowszechniona pozycja wszystkich menu lankijskich to rice&curry: w zestawie z warzywami, rybą, kurczakiem, wołowiną. Oprócz świeżej ryby z grilla nasza pozycja nr 1.

Zazwyczaj wjeżdża wielki talerz ryżu (nie do przejedzenia!) w towarzystwie miseczek z soczewicą z curry (dhal - pycha!!! będziemy eksperymentować w domu), z zielonymi papryczkami, rybą/mięsem - znowu w curry (uwaga - w miejscowych knajpach, nie nastawionych na obcokrajowców wersje z curry mogą być bardzo ostre) oraz miseczka, zawartość której różni się w zależności od regionu - zielenina z przyprawami, ziemniaki w sosie curry, bakłażany (aczkolwiek nie jestem pewna czy to naprawdę były bakłażany mimo że wchłonęłam 2 miseczki, prawie sama, podczas śniadania). Wszystkie sosy curry doprawione jeszcze listkami curry (ciekawe, czy w Polsce do zdobycia). Tak zwaną "wisienką na torcie" rice&curry są smażone ostre czerwone papryczki. Myślałam, że nie będę w stanie przełknąć ani jednej, a zajadałam się nimi podczas całego pobytu. Miseczki są uzupełniane póki nie powiesz STOP. Nie byliśmy w stanie przejeść zestawu podstawowego ;)


Oprócz tego w kartach są po prostu dania mięsne/rybne z curry (niewiele się różnią od wcześniej opisanego).

Śniadanie lankijskie - ryż jest zastąpiony wersją z gniazdami cienkiego makaronu ryżowego (string hoppers) - z mąki z czerwonego lub białego ryżu.  Nas na kolana nie powaliło, ale raz w ramach doświadczenia zaserwowaliśmy sobie na dzień dobry.

Tak naprawdę na śniadanie bardzo często jedzą kanapki, faszerowane roti albo coś na kształt krokietów (z jajkiem, warzywami, warzywami z mięsem/rybą, aczkolwiek nieraz poddaliśmy w wielką wątpliwość obecność ryby albo mięsa), z bardzo, ale to bardzo słodką herbatą z mlekiem albo kawą. Cały poranny biznes gastronomiczney oferuje te smakołyki praktycznie na każdym kroku - w wersjach knajpowej/straganowej, kto co woli, kogo na co stać. W piekarniach te wypieki i wyroby są znacznie smaczniejsze, ale również i nieco droższe. Co prawda, koszt 1 szt. nie przekracza 30 LKR (niecała złotówka). Również zdarzają się bardzo ostre:)

W knajpach fastfoodowych rice&curry jest główną i w zasadzie jedyną pozycją na lunch i kolację. Zamiast miseczek dodatki wykładane są na krawędziach talerza. Nadal nie byliśmy w stanie zjeść porcji:))))

Lankijczycy jedzą rękami. Niezależnie od statusu społecznego, stanowiska i płci. Przynajmniej nikogo nie widziałam ze sztućcami w miejscach w których jedliśmy. Dla obcokrajowców zazwyczaj przynoszą widelec i łyżkę. W kilku miejscach przydały nam się niezbędniki (nóż, widelec, łyżka, otwieracz) zakupione na tę okazję - bo sztućców do jedzenia żeśmy się nie doczekali. Dla swoich podają na talerzach pokrytych folią, w którą potem zawijają resztki jedzenia i wyrzucają. Hm, inna forma jednorazowego użytku i higieny? Dla nas w jednej z knajp dziewczyna z obsługi zdjęła folię i wytarła talerz przed nałożeniem jedzenia. Ponieważ na większość pytań odpowiadają uśmiechem i brakiem zrozumienia, porzucamy nadzieję dowiedzieć się dlaczego.

Do domu zakupione różne wersje curry do eksperymentów kulinarnych. Znaleźć tylko przepisy i do dzieła :)))


sobota, 16 lutego 2013

Udawalawe National Park

Jedna z perełek Sri Lanki - w mojej skromnej opinii. Umiejscowiony w centralno-południowej części wyspy, porównywany jest do afrykańskich parków. Nie byłam co prawda w afrykańskich parkach narodowych - jeszcze, ale Udawalawe urzeka bujną zielenią w palącym słońcu, stadami słoni (w parku wg różnych źródeł jest ich około 500, i faktycznie spotyka się je na każdym kroku - a właściwie kilometrze), nie mniej licznymi skupiskami bawołów oraz latającymi nad głowami ptakami i motylami, niekiedy większymi od ptaków.


Dojechać można na kilka sposobów. Najprościej - z Embilipitiyi busem (około 23 km od parku) albo w ramach zorganizowanej wycieczki z tegoż miasteczka albo innego w okolicach. My rzecz jasna wybraliśmy wersję napaćkaną w przeszkody. Zamiast wybrać się do parku po drodze znad oceanu w góry, najpierw dojechaliśmy w centralną część Sri Lanki w góry - do Bandaraweli, naszej bazy wypadowej w góry i na wodospady. Dopiero potem wpadliśmy na genialny pomysł jednak park odwiedzić (z Bandaraweli 4h jazdy z przesiadką w Tanamalwili).

Przy przystanku czeka okazały park maszynowy otwartych terenówek (jeśli  nie zamówiło się wycieczki wcześniej), gotowy przewieźć po drogach i dróżkach parku. Cena standardowa 3500 LKR.

Cena biletu wejściowego (ok 3000 LKR) obejmuje również przewodnika. Jego obecność była bardzo pomocna, bo znający park jak swoje pięć palców wiedział gdzie czego szukać i zwracał uwagę na ukryte w krzakach zwierzęta oraz kilka razy pozwolił samochodowi naprawdę przybliżyć się do słoni na odległość wyciągniętej ręki, co było samo w sobie przeżyciem niesamowitym.

Najlepiej odwiedzać park w godzinach 6:30-9:00 albo 15:30-18:00. Wtedy żar lejący się z nieba nieco ustaje i praktycznie cała zwierzyna zamieszkująca park jest do ujrzenia w trakcie safari. Biorąc pod uwagę pokonane odległości, trafiliśmy tam w same południe, zazdroszcząc bawołom leniwie żującym trawę w wodnych jeziorkach po samą szyję i słoniom schowanym pod kronami drzew, przez co możliwość zobaczyć niektóre gatunki nas ominęła.

Najwięcej widzieliśmy słoni - pojedynczych i w grupkach, z małymi słoniątkami i tylko dorosłych. Raz przypadkowo wyjechaliśmy na dość młodego słonia, który nas gniewnie obtrąbił ale nie uciekł, stojąc bardzo blisko w wielkiej niepewności, nie wiedząc czy nas atakować czy schować się i przeczekać aż znikniemy za zakrętem. Z drugim, dorosłym i o wiele większym w rozmiarach, mierzyliśmy się spojrzeniami na drodze - gigant nie chciał schodzić a my nie mieliśmy właściwie gdzie zawrócić. Mimo pewności przewodnika i dreszczyku zachwytu, byłam mimo wszystko lekko przerażona:) potęga niesamowita z uśmiechem pod trąbą.


Bawoły metodycznie przeżuwały, cokolwiek to było, praktycznie w każdym dostępnym jeziorku albo kałuży. Nasza obecność zupełnie nie wpływała na ich leniwy rozkład dnia i łypiąc tylko od czasu do czasu na otaczające je czaple, mieliły pyskami swoje smakołyki, wyglądając przy tym na wpół komicznie na wpół demonicznie.


Poza tym, trafiły nam się pawie, warany, kobra, kameleony, orły, pelikany, czapli oraz niesamowita ilość innego ptactwa które spróbujemy zlokalizować w internecie z pamięci i ze zdjęć.

Tak długo oczekiwane przez Michała krokodyle, łącznie z umówionym Genią, przeczekiwały upał w skrytych zakamarkach jeziora. Cóż za rozczarowanie;) Leopardy i jelenie również - tyle że pewnie w krzakach. Swoją drogą, nie jestem pewna czy chciałabym spotkać się z leopardem oko w oko bez ogrodzenia, wtedy miałabym pewnie nadzieję, że wcześniej na swojej drodze spotkał jelenia albo malutkiego bawoła i jest najedzony (wiem, okrutnie - ale podobno na tym cykl życia polega).

Cała wycieczka trwa około 2,5-3 godzin, objeżdża się ustaloną trasą oglądając napotykaną zwierzynkę i przepiękne krajobrazy. Byliśmy też nad olbrzymim jeziorem, z zamglonym pasmem górskim w tle, ze sterczącymi z wody suchymi pniami drzew uśmierconymi przez kormorany. Widok surrealistyczny i na długo zapadający w pamięć.


Setki zdjęć i niesamowite wrażenia po kontakcie ze zwierzętami które wcześniej widziało się tylko na zdjęciach albo za kratkami zoo.

środa, 6 lutego 2013

Zielone, czerwone i niebieskie... Lankijskie autobusy

Byliśmy nieco nastraszeni opowiadaniami o autobusach przed wyjazdem. Że wolno jeżdżą, że przepełnione (fakt, często się zdarza), że zatrzymują się przy każdym słupie - wystarczy machnąć ręką itp...
Hmm...póki co mogę wypowiedzieć się co do komunikacji na wybrzeżu, ale...ganiają jak szalone, w zasadzie są najszybszym środkiem transportu (oprócz samochodów osobowych), wyprzedzają się nawzajem i wszystko co napatoczy się po drodze, włącznie z tuk-tukami. Zatrzymują się tylko i wyłącznie na wyznaczonych przystankach, i to nie wszędzie.



Każdy autobus ma wyznaczoną trasę, o której można dowiedzieć się u kierowcy albo konduktora który zbiera pieniądze za przejazd. Raz nas autobus nie zabrał mimo że przejeżdżał przez miejscowość.
Pod koniec jazdy udało nam się opanować ceny biletów - już nie zdzierali z nas 3 razy tyle za bilet, zresztą przestaliśmy się pytać, dając pewną ręką ograniczoną kwotę (2 razy podwieźli nas w cenie prawdziwych biletów "dla lankijczyków" - 40 LKR za trasę 6 km, wydając resztę z 50 rupii).


Niesamowite są ołtarzyki "wszystkich świętych" nad kierowcą. Chyba nie było autobusu bez chroniących w podróży bożków (zresztą przy ich stylu jazdy są naprawdę potrzebne!!!) na wzór i podobieństwo świętego Krzysztofa? Wiele autobusów ma ołtarzyk zaopatrzony w LEDy, dzięki czemu przybiera to trochę groteskowy wymiar. Ale LEDy są bardzo rozpowszechnione przy wszystkich przydrożnych miejscach świętych (coś na kształt polskich kapliczek przydrożnych). Pewnie to wzmacnia prośbę do bogów oraz dodaje uroku oddawanych hołdom.



Jutro czeka nas dość długa wyprawa w głąb lądu. Sprawdzimy czy opcja "szybko, miejmy nadzieję bezpiecznie" obowiązuje na wszystkich drogach, nie tylko na wybrzeżu.

wtorek, 5 lutego 2013

Pod palmą w Mirissie

Mirissa..mój osobisty malutki raj na Ziemi:) wybrana na jedno z popołudni dla urozmaicenia krajobrazów i rutyny plażowej, powaliła nas na kolana. hmm, czym...niby to samo morze, knajpki z tym samym menu co i wszędzie na wybrzeżu, droższe pokoje, bezpańskie psy śpiące pod krzesełkami gości, no i znacznie większe ilości turystów z całego świata niż u nas w Madiha albo Matara.


Ale! Panuje tu niewyobrażalny klimat jamajski, z głośników leci reggae, praktycznie w każdej knajpie (na 6 lutego zaplanowana jest Reggae night, którą zapewne odwiedzimy w ramach rekompensacji festiwali i parad z okazji Dnia Niepodległości które dzielnie przeleżeliśmy na plaży;). Plaża jest piaszczysta, wielkie fale nakrywają z głową i często poniewierają nawet największych śmiałków. Wieczorem knajpy rozświetlają się światełkami, świeczkami i lampami. Największa atrakcja nad wybrzeżem - Giragala Rock, kawałek skały, dróżkę do którego zalewają fale z obu stron. Piękny widok z góry na ocean, wybrzeże i krabiki, okupujące przybrzeżne kamienie :))))



Mnie pokonały nie tylko uroki przyrody, lecz również stoliki pełne świeżo wyłowionej ryby przed każdą knajpką. Można wybrać swój obiad a oferta jest naprawdę bogata: ryby, kraby, kalmary, krewetki, homary, czego tylko dusza zapragnie.

Można gapić się godzinami w fale, sluchając szumu oceanu, można popijać piwko albo drinki (ze świeżo wyciśniętymi owocami), można przemierzać plażę w trakcie leniwych spacerków, pójść do straganu z kokosami i ananasami na sok albo po roti po drugiej stronie drogi (około 60 LKR = około 2 zł).

Około 6 km od Mirissy leży Welligama, kolejne urokliwe miasteczko, w którym przy okazji można załatwić sprawy finansowe (są bankomaty, sklepy). Wielkością znacząco odbiegające od Matary, ale podobało nam się tam znacznie bardziej niż w "wielkim mieście" - Matarze, gdzie nas wszyscy odsyłali po wrażenia.
W tym magicznym miejscu spotkaliśmy znowu naszych znajomych z którymi jechaliśmy z lotniska do Madihy. Chyba jednak jest coś w tym miejscu...


poniedziałek, 4 lutego 2013

Tuk-Tuki

Tuk-tuk to taki pół samochodzik, pół motocykl. Te małe, zwrotne pojazdy królują na drogach chyba całej Azji. Mieszczą nawet 4 osoby (bardziej miejscowe, jako że Europejczycy raczej z założenia są większych gabarytów), są przewiewne i jazda nimi dostarcza sporo adrenaliny.


W porównaniu do Indii, Lankijskie tuk-tuki są znacznie bardziej zadbane, co drugi błyszczy chromowanymi zdobieniami, natomiast jedynie słuszny styl jazdy "szybko-klakson-szybciej", jak najbardziej obowiązuje.

Lankijscy kierowcy tuk-tuków, przynajmniej Ci, z którymi przyszło nam jeździć, należeli do bardzo średnio ogarniętych. Angielski znali w zakresie "yes", "no", "how much", a "right" nie koniecznie oznaczało skręt w prawo. Adresy w promieniu 6-7 kilometrów stanowiły wyzwanie, wymagające porady pobratymców i naszego pilotowania z kanapy pasażera. 

W ty miejscu po raz kolejny polecę nabycie pre-paidowej karty SIM, z pakietem internetowym - mapy androidowe działają bardzo dobrze i można uniknąć długiego krążenia po uliczkach, będąc zdanym na nie koniecznie wyostrzony instynkt kierowcy.

Trzeba natomiast oddać tuk-tukowcom, że są bardzo mili i nienachalni. Sami zatrzymywali się, pytali, czy nie potrzebujemy transportu, nie próbując przy tym siłą do pojazdu wciągnąć.

Co do cen, to trasa 6-7km, z Madihy do Matary, czy z Mirissy do Madihy kosztowała 300 LKR, co zapewne jest ceną "dla białasów", ale w przeliczeniu wychodzi jakieś 7,30zł, więc nie ma co się przesadnie targować (choć i tak należy, bo na dzień dobry proponowano nam i 500 LKR).

przykład zdobienia tuk-tuków ;)

sobota, 2 lutego 2013

Doha

Lotnisko przywitało nas 20 stopniami ciepła o pólnocy - czekałam na to 4 miesiące. Biorąc pod uwagę naszą opcję tranzytową, możemy napisać parę słów tylko o lotnisku, które niczym specjalnym nie powala, pewnie dlatego że obecne jest tymczasowe, a nowe całe czas w budowie. Ale widok z samolotu na oświetlone miasto niesamowity!!! Miriady świateł, światełek, oświetlone osiedla, drogi i budynki. Warto było lądować w nocy:)
Ceny w wolnocłowych sklepach zbliżone do zwykłych polskich, nie ma żadnych restrykcji związanych z alkoholem (nie można z alkoholem wychodzić z lotniska, ale na tranzycie można przy sobie mieć oraz kupować). Para knajpek, w których serwują kanapki, hamburgery, gorące dania i kawę/napoje w cenach lotnisk międzynarodowych. Jest również niewielkie bistro na piętrze przy gate'ach, gdzie panini, kawa i soki w nieco niższych cenach. Są gniazdka (w ilości większej niż jedno na piętro!!!) i - siedząc na podłodze można mieć połączenie ze światem oraz stały dostęp do prądu, co pewnie nas uratuje w drodze powrotnej przy 10-godzinnym czekaniu na samolot do Warszawy. Jest też wi-fi, wolny bo wolny ale działający.