niedziela, 25 maja 2014

UWAGA UWAGA!

Poszli-Pojechali na własną domenę, na blogspocie nie będą się pojawiać żadne nowe treści,
a wszystkie nowe wpisy znajdziecie wyłącznie pod tym adresem:

poszli-pojechali.pl


zapraszamy do czytania i komentowania, a jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, do polubienia naszej strony na facebooku.

wtorek, 1 kwietnia 2014

W oczekiwaniu na wiosnę: zupa meksykańska

Pierwszy raz miałam okazję spróbować kuchni meksykańskiej jakieś 20 lat temu (te liczby dziwnie wyglądają, biorąc pod uwagę fakt, że było to prawie jak wczoraj :P) w Stanach. Wszechobecne Taco Bell'y (żaden fast food o tym profilu w Warszawie niestety nie mógł im dorównać) były miłą odmianą od McDonaldsów, a wizyta w meksykańskiej knajpie przy drodze na długo została w pamięci. Nie muszę chyba dodawać, że nigdzie w Warszawie nie znalazłam tych smaków (szczególnie sosu, którym było obfite polane danie). Było to chyba moje pierwsze danie przyprawione na ostro... w życiu :D

Przy każdej okazji odwiedzałam knajpy aż przestałam.
Obiecując sobie regularnie, że zgłębię temat kuchni meksykańskiej empirycznie wychodząc poza ramki enchilladas, chilli con carne, nadal kręcę się wkoło mielonego mięsa, pomidorów i fasoli - muszę przyznać, że te połączenia są obłędne :D

Polujemy na bilety, czytamy, sprawdzamy różne możliwości i obiecujemy przywieźć jak najwięcej ciekawostek, nie tylko fotograficznych, lecz również kulinarnych. Dla mnie - jedna z najsmaczniejszych i najbardziej aromatycznych kuchni, dlatego będę pogłębiać swoją wiedzę w tym temacie.

Póki co - poniżej jedna z wersji zupy meksykańskiej, która smakuje nam najbardziej (wiosna nieco wstrzymała tempo, zrobiło się zimniej - i zupy wróciły do łask). Robi się błyskawicznie, smakuje dooooooobrze (nawet bardzo) i rozgrzewa nie tylko ciało, ale również umysł:)

Składniki:

mięso mielone - 500 g
fasola czerwona - 2 puszki
kukurydza - 1 puszka
papryka czerwona - 1 duża
cebula - 1 duża
czosnek - kilka ząbków
papryczka chili czerwona - 1 szt.
kmin - 1 łyżka
oregano - 1 łyżka
papryka czerwona słodka - 1 łyżka
sok pomidorowy - 1l
przecier pomidorowy albo pomidory w puszce - 1 szt.
ser żółty - 50-100 g
nachosy serowe - garść
oliwa/olej - 2-3 łyżki
liść laurowy - 2-3 listki

Nooo to: pokroić cebulę, paprykę w kostkę. Wlać do dużego garnka oliwę i ją rozgrzać. Wrzucić cebulę, podsmażyć kilka minut aż się zeszkli, wycisnąć czosnek i dać podsmażyć się kilka minut. W międzyczasie pokroić papryczkę chili (usunąć nasiona i uważać na oczy!), wrzucić ją wraz z papryką i smażyć kolejne parę minut aż trochę zmiękną.
Dodać mięso, wymieszać i poddusić aż mięso będzie gotowe. Dodać fasolę, kukurydzę, przecier i sok pomidorowy, zagotować. Na oddzielnej patelnie uprażyć kminek, zetrzeć w moździerzu. Dodać wszystkie przyprawy i wymieszać. Póki zupa radośni bulgoce, zetrzeć na tarce ser i rozłożyć go po talerzach. Dać zupie jeszcze 5-7 minut gotować się na wolnym ogniu by wszystkie składniki się wymieszały.
Wlać zupę do talerzy, udekorować nachosami (ilość zależy tylko i wyłącznie od własnych preferencji :D zwykłe nachosy też będą super pasować). Ja czasami dodaję trochę cienkich listków sera Gran Padano oraz świeżej kolendry.

No i gotowe:) Smacznego!




sobota, 15 marca 2014

Dhal, dal i soczewica w wersji zakręconej

No i nadeszła wiekopomna chwila - dojrzałam do tego by podzielić się przepisem, który od paru lat króluje u nas na stole i w umysłach - oraz wszystkich naszych znajomych i przyjaciół, którzy mieli okazję spróbować.

Dhal, dal albo soczewica z przyprawami - jedno z podstawowych dań kuchni indyjskiej oraz określenie na rośliny strączkowe. Odmian jest sporo. Jako danie zazwyczaj występuje w postaci curry. Dla mnie na zawsze pozostanie soczewicą z przyprawami która jest jednym z moich dań priorytetowych.

Nigdy nie byłam wielką fanką soczewicy. W pamięci została papka niewyraźnego koloru, nie była zła, ale też nie inspirowała do dokładki lub powtórzenia dania jak najszybciej. Aż do momentu wyjazdu do Sri Lanki...
Pierwszy raz - zupełnie nieświadomy, w zestawie Fish Curry. Do ryżu i ryby w sosie curry otrzymaliśmy talerzyk niewiadomo czego, żółtego koloru z pobudzającym smakiem. Krótkie pytanie do kelnera, google i już wiemy co, z czym i dlaczego tak dobrze smakuje.


Na Sri Lance wchodzi w skład wszystkich dań curry. Smakuje zawsze trochę inaczej - w zależności od kucharzy. Wielkim plusem dhal jest jego uniwersalność - można go jeść na śniadanie, obiad i kolację, w zestaw oraz jako danie niezależne.

Nasz ostatni przystanek w Mount Lavinia zaowocował w przepis od gospodarza. Śniadanie było w cenie - standardowy zestaw europejski, czyli tosty, jajka, dżem, sok. Póki gospodarz smarzył jajka, wyjedliśmy całą miseczkę zimnego dhal, które zostało chyba z wieczoru, poprosiliśmy o dokładkę oraz powtórzenie śniadania w tej wersji następnego dnia. Uradowany gospodarz podzielił się swoją wersją, która od tego czasu w moim garnku ewoluowała do wersji autorskiej.


A więc...

Lista składników:

soczewica czerwona - 1 opakowanie (300-400g)
Cebula - 1 szt.
Czosnek - 2-4 ząbki (w zależności od upodobań)
Liście curry - suszone lub świeże (łyżka lub kilkanaście listków)
Cytryna - 1/2 lub 2 limonki
Imbir - 3-4 cm
Oliwa - 2-3 łyżki

Przyprawy:
- sól
- chili - szczypta
- curry - 2 łyżki
- kozieradka - 1 łyżka
- kurkuma - 2 łyżki

Robi się w następującej kolejności.

1. Pokroić cebulę, obrać czosnek, pokroić drobno imbir.

2. Wlać oliwę do garnka średniej wielkości. Na rozgrzany olej wrzucić cebulę, czosnek, imbir. Podsmażyć 2 minuty. Dodać liście curry, przyprawę curry, kozieradkę, chili, garam masalę. Cały czas mieszając podsmażyć całość kolejne parę minut.

3. Dolać wody - około litra. Wsypać soczewicę i pozwolić się rozgotować. Dolewać wodę jeśli zabraknie w trakcie gotowania i raz na jakiś czas mieszać. Gotuje się około 15 minut. Pod koniec posolić (ostrożnie) oraz dodać sok z cytryny lub limonek. Wyłączyć i zamieszać całość.

Gotowe:)

Wersja mięsożerna - dodać podsmażone kawałki kurczaka:) Liście curry można kupić w sklepach z przyprawami typu Kuchnie Świata (w większości galerii handlowej) lub sklepach internetowych.
Ja osobiście najczęściej robię zakupy w SlodkoKwasny.com - mają świeże liście curry (!!!) oraz najważniejsze przyprawy do gotowania dań azjatyckich. Kontakt z nimi zawsze bardzo miły i szybki.

Ja przyprawy dodaję "na oko" - można dodać więcej chili jeśli ktoś lubi dania ostre, dodać więcej curry, dodać roasted curry (troszkę inny smak), czasami dodaję kolendrę lub kmin jak jestem w nastroju do wersji bardziej egzotycznej:))))

Na Sri Lance była dość gęsta wersja, w Indiach spotkaliśmy wersję bardziej rozrzedzoną. Ja robię gęstą papkę i taka smakuje nam najbardziej:)

Smacznego:)

środa, 26 lutego 2014

Varkala - coś dla oczu, coś dla ciała, coś dla ducha:)

W tym miejscu czas płynie wolno i szybko jednocześnie...Wolno - bo mimo miasteczka prawie przyklejonego do plaży (10-20 minut na piechotę) nie ma tłoku, nawet dość spora ilość turystów wygląda na zrelaksowanych i wyciszonych, dzięki czemu panuje atmosfera wszechobecnego luzu. Szybko - bo dopiero co się przyjechało a już trzeba wyjeżdżać (mimo że pod wpływem uroku miejsca przedłużyliśmy tam pobyt o jeden dzień).


Baza noclegowo-restauracyjna położona jest na klifie, z którego otwiera się niesamowity widok na morze. Multum knajp i knajpek proponujących dość obszerne menu - z daniami indyjskimi, włoskimi, izraelskimi, tajskimi.



Naszym absolutnym faworytem byl Juice Bar, proponujący niezliczoną ilość świeżo wyciśnietych soków, mieszanek soków, shake'ów, smoothie - do wyboru, do koloru. Trudno opisać wrażenia i doznania jakie dają dojrzałe w słońcu owoce zmiksowane - winogrona, arbuzy, pomarańcze, mango, papaya (trzeba zawsze pamiętać prosić bez cukru bo można otrzymać przesłodzoną (w naszych kategoriach smakowych) papkę i nią się zasłodzić).
Znaleźć nocleg nie stanowi większego problemu. Można wynająć pokój na kwaterze lub w jednym z wielu pensjonatów schowanych w zielonych gąszczach. Pokoje proponują panowie pilnujący interesu (trudno powiedzieć jakiego), siedzący na krzesełkach przy chodniku, panowie w sklepikach (mogą skierować gdzie trzeba) lub osoby pracujących w pensjonatach i hotelikach.



Sporo ośrodków oferuje zajęcia jogi, różne szkoły (w tym zajęcia wprowadzające) lub zabiegi ajurwedyczne. Niby wszystkie plaże oferują taki zestaw "rozrywek", ale tylko tu widzieliśmy tyle osób, faktycznie zaangażowanych w jogę, odpoczywającymi na górze w knajpie przy kawie lub soku, medytujących lub ćwiczących na plaży, przechodzących się z matą chodnikami. Przyjeżdża tu inny typ ludzi, niż do Kovalam;)


Plaża...oaza spokoju, słońca i rozbijających się o piasek fal, na dole pod klifem. Milion schodów (no nie milion, ale pod górę po całym dniu wchodziło się już z trudem;) prowadzą na niewielką plażę. Mimo dość sporej ilości turystów na górze nigdy nie było tam tłoczno. Zawsze sporo miejsca, gdzieniegdzie można było złapać zasięg z knajp na górze. Najlepsze fale do skakania! Trochę przejęliśmy się informacjami w necie (że nie da się kąpać, że lepiej w Kovalam), co zaważyło na decyzjach ile gdzie czasu poświęcić. A wyszło na to, że to było najbardziej magiczne cudowne miejsce, z którego w ogóle nie chciało się wyjeżdżać (mój osobisty raj nr 2 po Mirissie, kolejność nie ma znaczenia). Fale mocne, ale nie zbijają z nóg i nie ciągną po piasku do linii brzegowej. Malutkie figurki bełtające rękami-nogami w nadchodzących falach wyglądają odlotowo. 
Oczywiście, wszędobylskie psy, które tutaj mocno integrowały się z plażowiczami i czuły się z każdym jak z właścicielem.


Było znacznie mniej miejscowej ludności, a tym bardziej fotografowania. Nie było tu praktycznie sprzedawców nagabujących na pamiątki z wyjazdu (tylko na górze i to bardzo mało). Czasami przechodziły panie z ananasami, bananami, wodą i mango - na małą przekąskę w sam raz! Sprawnie rozprawiały się z ananasami tasakiem, co zawsze z fascynacją oglądałam (nadal nie potrafimy tego odtworzyć w domu).
Z wielkim żalem zostawiliśmy to miejsce za sobą. Polecam gorąco wszystkim - kto lubi luźną atmosferę, dobre jedzenie (taniej niż w Kovalam), dobre soki, lubi zabawę w falach (nie da się tam popływać) oraz planuje rozpocząć zabawę z jogą lub po prostu poćwiczyć:)




Varkala Beach znajduje się około 2,5 km od stacji kolejowej (10 minut tuk-tukiem). Z Kovalam można dojechać taksówką/tuk-tukiem (około 1,5godz), tańsza droga naokoło - busem (jeździ 2 razy dziennie, podobno) albo pociągiem z Trivandurum.

Nocleg - od 600 rupii (w mieście - od 400 rupii, około 20 minut spacerem)
Soki 70-150 rupii
Dania z karty - 120-300 rupii
Piwo - 120-150 rupii
Drinki - 230-250 rupii
Na targowisku można kupić wszystko - biżuterię, ubrania, chusty, narzuty, bębny, kadzidełka, zabawki, pocztówki. Dobra rada - proszę nie obiecywać, że wrócicie jutro coś kupić bo będą pamiętać i pytać - kiedy wrócicie - za każdym razem jak was będą widzieć.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Kovalam - Light House Beach

Zacznę chyba od dobrodziejstwa zwanego prepaid taxi, czyli serwisowe okienka na lotnisku, które pozwalają uniknąć targowania się z kierowcami i dojechać za całkiem sensowną cenę. Czyli 470 rupii za odległość 16 km (tzw oficjalna tablica stawek stowarzyszenia taksówkarzy w Kovalam proponowała tę trasę w wysokości x2, całkiem oficjalnie, nieoficjalnie trochę mniej).
Pierwsza styczność z palmami, domkami, warsztatami, stoiskami obwieszanymi bananami, trąbiącymi kierowcami na drodze na pierwszy rzut oka nie przestrzegającymi żadnych reguł jazdy (stereotypy się kłaniają) oraz stertami śmieci. śmieci everywhere...
Pierwsze zaskoczenie na miejscu - hotel, do którego jechaliśmy, wcale nie był hotelem, lecz pośrednikiem oferującym pokoje w kilku lokalizacjach. Fakt - za ustaloną cenę można było negocjować pokój i wybrać lokalizację. Przesympatyczna pani Shirley i jej syn rozwiązują szybko wszystkie problemy, łącznie z dowiezieniem nas do miejsca pobytu samochodem, żebyśmy nie musieli truchtać z plecakami parę kilometrów w palącym słońcu.
Wylądowaliśmy w Grandsea hotel - spacerem parę minut od plaży (Light House Beach), po drodze sklepy, sklepiki, joga i centrum ayurwedyjskie, restauracja z genialnym widokiem na morze (jedzeniem nas nie zaskoczyli). Poza tym cicha okolica, z tarasu - widok na pobliską willę oraz morze. Jedynymi rozpraszaczami ciszy są ptaki, które nie zamykają się ani na chwilę. Głównie sroki (tak, sroki, wszędzie sroki, gadatliwe, oswojone, niczego nie bojące się sroki:).
śniadania - tak jak zresztą wszędzie - pojęcie dość względne - bo w hotelach serwują głównie grzanki tostowe z jajecznicą/lub bez, z masłem i dżemem do smarowania, kawa, herbata, czasami sok. Więc po pierwszym podejściu po prostu zrezygnowaliśmy na rzecz curry na mieście.
Light House Beach  - cudne miejsce na Ziemi, ogrodzone skałkami, dwiema latarniami morskimi oraz przejściem na Kovalam Beach. Dość tłocznie ale - o dziwo - ilość ludzi nie przeszkadza. Na sprzedaż plażowiczom europejskim jest dosłownie wszystko - łącznie z leżakami i parasolami. Pod wieczór można załapać się na promocję leżaków - czyli ceny idą mocno w dół, biorąc pod uwagę fakt, że za chwilę zejdzie słońce.
Do czego było trudno na początku się przyzwyczaić (szczególnie mnie)? Do zasady "my robimy zdjęcia im, oni robią zdjęcia nam". Czyli miejscowa ludność spacerująca brzegiem plaży robi zdjęcia opalającym się w strojach kąpielowych ludziom oraz omawia dokładnie walory i mankamenty ich figury zupełnie z tym się nie kryjąc. Dla mocno uwarunkowanych tradycjami ubiorów Indii jest to nie lada atrakcja.
Strażnicy/ratownicy na takich plażach pilnują nie tylko ogólnego porządku, lecz również strzegą spokoju turystów wyganiając gwizdkami miejscowych chłopaków z wody "niebezpiecznie" zbliżających się do kąpiących turystek. Brak protestu jest również zachętą do robienia zdjęć "razem". Raz po takiej sesji gdzie pan, w zasadzie nie pytając mnie o zgodę, robił z bliska mi zdjęcia, osoba pilnująca leżaków i parasoli prawie się pobiła z tym panem dyskutując na temat zasadności robienia owych zdjęć.
W weekend dużo mieszkańców Trivandurum, Kovalam oraz pobliskich wiosek i miasteczek przyjeżdżają na wybrzeże odpocząć z rodzinami. Więc plaża się zapełnia dostojnie spacerującymi panami w sarongach, ubranymi na czarno, na biało, po europejsku, paniami w sari lub tradycyjnych tunikach z szalwarami oraz dziećmi. Nadal w wodzie miejsca nikomu nie brakuje. 

Wieczorami często morze, wraz z odpływem zostawia na piasku malutkie rybki, które pożerają sroki, a to co nie dojadły - zakopują panowie od leżaków.
Miłą atrakcją plaży są wszędobylskie psy, wcale nie biedne i nie chude. Są przytulaśne, karmione i głaskane przez wielu turystów i z wiecznie zadowolonymi pyskami albo śpią pod leżakami, albo drepczą chodnikiem w poszukiwaniu dobrej ręki albo rozwalają się na kamieniach chodnika dającego względny (w porównaniu z parzącym piaskiem) chłód.

Fale są przegenialne. Mocne ale nie brutalne, nie rzucające o piasek i zabierające z powrotem do morza. Z dobrych rad dla Pań - stroje kąpielowe lepiej mieć na ramiączkach albo tasiemkach bo wyskakując z fali można zostać bez stanika;)
Wieczorami knajpy przy plaży tradycyjnie wystawiają stoiska ze świeżymi rybami (red snapper, white snapper, barrakuda, mahi-mahi, king fish - najczęstsze pozycje), krewetki, kalmary, kraby (malutkie). Tylko jedna knajpa na wybrzeżu miała licencję na alkohol, reszta serwowała zimniutkiego Kingfishera w kubkach prosząc o postawienie butelki pod stół na ziemię. Swoje zachwyty gastronomiczne opiszę oddzielnie:)
Woda - 20 rupii
Leżaki podwójne - 300 rupii
Parasol - 200 rupii
Banan - 20 rupii
W knajpie:
piwo 120-130 rupii
Duży red snaper na 2 osoby , z frytkami i sałatką - około 800-900 rupii
Porcja mahi-mahi, barrakudy, king fish, z frytkami, sałatką lub ryżem (jeśli wybrany został gęsty sos) - 500-550 rupii
Dania obiadowe 300-500 rupii
Dania śniadaniowe (tosty z jajecznicą, tosty z fasolką, tosty, naleśniki, itp - dość skromna porcja) - około 100-200 rupii
Sok świeżo wyciśnięty - 60-100 rupii
Riksza do Kovalam junction (przystanek autobusowy, bankomat, kilka restauracji, supermarket) - 100-200 rupii
Przy Kovalam Junction są 2 bankomaty, sklepy (w tym dość spory supermarket), kilka restauracji (stricte wege)

wtorek, 11 lutego 2014

Warszawa Chopin -> Chhatrapati Shivaji Mumbai


Okęcie przywitało nas topniejącym śniegiem, niemo potwierdzając, iż termin wyjazdu wybraliśmy idealnie, dając przy tym nadzieję, że cała tegoroczna zimowość zamknie się w najbliższych trzech tygodniach.
Pierwszego patrona wyjazdu spotkaliśmy w hali odlotów - jegomość w wieku średnim, postury nader słusznej, malowniczo zalegał w pozycji "między krzesłem a podłogą", przy czym ostatecznie chyba wybrał podłogę, chyba na swoje szczęście, bo to sprowokowało lotniskowe służby medyczne do reakcji i wraz z obudzeniem, jego szanse na poprawny boarding znacznie wzrosły.



Turkish Airlines ma naprawdę imponującą siatkę połączeń, przez Istambuł da się dolecieć do kilkuset miast, trasę z Warszawy, a przynajmniej ten konkretny rejs, obsługuje Airbusem 321, bez indywidualnego systemu rozrywki. Toteż pisanie wydało się bardzo sensownym zajęciem.
Samolot był za to wyposażony w kucharza, tudzież jeden ze stewardów założył na czas powitania czapkę kuchmistrza. Tak czy owak, podany na dość krótkiej przecież trasie posiłek zaliczyliśmy do ścisłej światowej czołówki - przystawka z łososiem w sałatce ziemniaczanej, danie główne z kurczakiem z warzywami lub wołowina pod postacią Ratatouille oraz bardzo fajny sernik, bardziej słony niż słodki.
Odczuwalna w uszach zmiana ciśnienia w uszach, widok metropolii za oknem, miękkie lądowanie i już przemierzamy korytarze lotniska, lotniska naprawdę dużego, miejscami wyglądającego bardziej jak centrum handlowe, niż port lotniczy.
Tu mała dygresja, w Polsce nader często, w kontekście Turków słyszy się określenia "kebaby", "ciapaty" i pewnie jeszcze kilka, dużo bardziej pogardliwych. Tymczasem, ci "Ciapaci" mają linię lotniczą z setkami destynacji, która zdobyła tytuł najlepszego przewoźnika i w ramach biletu nawet na krótkodystansowych trasach karmi znakomicie, podczas gdy nasz narodowy przewoźnik łaskawie obdarowuje pasażera wodą i wafelkiem.
Dalsza, zasadnicza część trasy, z Isambułu do Bombaju, to już konkretny samolot, Boeing 777, z układem 3 razy po 3 siedzenia w rzędzie i klasą biznes z prawdziwego zdarzenia. Tę ostatnią oglądaliśmy oczywiście tylko przechodząc, w poszukiwaniu własnych miejsc, przydzielonych prawdopodobnie z końcówki zasobów, bo oddalonych o kilka rzędów.
Pokładowy system rozrywki - bardzo zacny, ze sporą bazą filmów, grami, muzyką, podglądem pozycji na mapie, a nawet możliwością wykonywania połączeń telefonicznych czy wysyłania maili / smsów, te ostatnie oczywiście płatne.
Interesująco przemyślany jest interfejs powyższego, pomijając lekkie zamulanie całości, sterowanie przy pomocy ekranu dotykowego, nieco toporne, jest dublowane przez fizyczny kontroler, dwustronne skrzyżowanie pilota z konsolowym padem.
Z filmów można było wybrać całkiem nowe pozycje, które jeszcze niedawno gościły w kinach - ostatni Star Trek, Pacific Rim, World War Z, The Place Beyond The Pines oraz Internship, dwa ostatnie obejrzane, choć The Place... dość wybiórczo, jako że dopiero po jakimś czasie odkryłem, że da się wybrać w systemie wersję filmu inną niż turecka z angielskimi napisami, tip: klikamy przycisk "soundtrack".
Jedzenie znów znakomite, a zegar "time left to Mumbai" dość szybko przeskakuje z 5:30 do kilkudziesięciu minut, zostawiając perspektywę już tylko jednego, ostatniego przelotu, Mumbai - Trivandurum.
Tu ważna uwaga - jeśli z Bombaju chcecie kontynuować podróż samolotem do jednego z wielu portów indyjskich, to w żadnym razie nie warto (po wszystkich skanach, macankach, security, itp.) opuszczać lotniska i zamiast w lewo, jak pokazuje napis "Exit", pójść dalej prosto i skorzystać z darmowego busa, przewożącego na terminal lotów lokalnych - kierujemy się za strzałkami "Domestic transfer".
Jeszcze w kontekście kontrol celnych i bezpieczeństwa - od kolejnych X-Rayów nasze plecaki nabrały przyjemnego, fluorescencyjnego blasku. Dobrze, że używamy cyfrówek, a nie hipsterskich analogów, bo obawiam się, że mimo standardów, klisze mogłyby nie wytrzymać.
No i w temacie ciekawostka, skanujący widząc w plecaku lustrzankę i szkła już gotował się do clenia sprzętu i wyjaśnienia, że człowiek ma takie specyficzne hobby nie pomagały, dopiero informacja, że już byłem w Indiach ze szklarnią i nie był to problem oraz to, że sprzęt jest na dwie osoby pomogły, aczkolwiek ewidentnie pan liczył na tradycyjne "włapę".
Terminal lokalny, choć nieduży jak na indyjskie warunki, oferuje sporo miejsc z jedzeniem, kawą i dobrami luksusowymi. Są też bankomaty, choć przewalutowują po mocno zawyżonym kursie. Są też publicznie dostępne gniazdka i ładowarki do telefonów. Czego zdecydowanie brakuje, zarówno na międzynarodowym, jak i krajowym terminalu, to choćby jeden punkt sprzedaży kart prepaidowych. Wynika to chyba wyłącznie z wszechobecnej biurokracji, prawdopodobnie tej samej, która dla uzyskania dostępu do lotniskowej sieci wi-fi domaga się w formularzu nakarmienia numerem telefonu, buta, listą znajomych i cholera wie, czym jeszcze.



Co ciekawe, security na krajowym jest chyba najbardziej restrykcyjna w całej dotychczasowej podróży, w kuwetce ląduje nie tylko elektronika, ale i wszystkie szkła i co tam kto ma, nie wiem, czy rozruszniki serca też każą wrzucać do skanowania, ale nie można tego wykluczyć. Trochę dziwnie się człowiek czuje, gdy cały majątek leży sobie na widoku w trzech różnych pudełkach i nigdy nie wiadomo, czy ktoś się zaraz jedną z nich nie zaopiekuje. W końcu upragniona plakietka with pieczątka zostają przymocowane do plecaka i można ruszać na podbój Kerali.

wtorek, 28 stycznia 2014